Bez ślęczenia nad książkami, bez stresu, bez frustracji. Czyli co zrobiłam, aby nauczyć się angielskiego bez uczenia się.
Moją „naukę” angielskiego można podsumować w prosty sposób: Miałam oczy i uszy szeroko otwarte od dziecka. Chłonęłam to, co słyszałam dokoła. Na lekcje angielskiego nie poszłam nigdy, oprócz jednej próby i jednego wyjątku. Nigdy nie uczyłam sie angielskiego w szkole. W podstawówce miałam lekcje z rosyjskiego i niemieckiego, w liceum z niemieckiego i włoskiego, a na studiach z włoskiego i hiszpańskiego. A pewnego razu po prostu podeszłam do egzaminu IELTS i zdałam na 7.0, tym samym potwierdzając poziom C1 :) To nie była żadna magia i żadne dziwne metody, którymi Internet jest przepełniony. Więc jeśli chcesz poznać historię mojej nauki angielskiego, to czytaj dalej.
Rezygnacja z pierwszego kursu
Pierwsza próba pójścia na kurs angielskiego miała miejsce kiedy już studiowałam w Niemczech. Zapisałam się kurs angielskiego A2 na Volkshochschule, zapłaciłam chyba 60 euro za jakichś 10 lekcji. Było to w 2005 roku. Wybrałam taki poziom, ponieważ sądziłam, że nic nie umiem :) Poszłam tylko na trzy lekcje. Powtórzyło się moje doświadczenie z poprzednich kursów, czyli: siedzisz wśród ludzi, którzy nie mają zamiaru się niczego nauczyć, a kurs traktują jako luźną formę spędzania wolnego czasu po południu. Z lekcji na lekcję poziom ich pozostaje taki sam, słów, których nie znali tydzień wcześniej, nie znają nadal tydzień później. Bez sensu. Sama lekcje również pozostawiały wiele do życzenia: głównie praca w grupach i rozmawianie z osobami, które niewiele potrafiły powiedzieć, jeśli w ogóle. I ćwiczenia z mało interesującego podręcznika. Wolałam stracić tych 60 euro niż więcej nerwów i czasu. Nauczyłam się na tym kursie jednego: aby już nigdy nie chodzić na kursy :) 10 lat później zdarzyło mi sie jeszcze pójść na kurs języka indonezyjskiego, ale z tego zrezygnowałam już po pierwszej lekcji :)
Konwersacje: dwie godziny
Drugie podejście do formalnej nauki angielskiego miało miejsce kilka lat później, kiedy aspirowałam do pracy recepcjonistki w hotelu (pomysł sam w sobie średni, ale byłam jeszcze młoda i różne rozwiązania przychodziły mi do głowy :) ). Parę dni przed rozmową kwalifikacyjną wykupiłam dwie godziny indywidualnych konwersacji po angielsku. Trochę sobie porozmawiałam, dowiedziałam się, że z moim angielskim jest dobrze i gdybym chciała zdawać FCE czy coś innego na tym poziomie, to bym zdała. Pracy w hotelu na szczęście nie dostałam, bynajmniej nie ze względu na mój angielski :)
Etap pracy zawodowej, czyli na głęboką wodę
Cały czas jednak myślałam o sobie jak o kimś, kto angielskiego nie zna. Po studiach udałam się na rozmowę kwalifikacyjną. Język angielski był konieczny. Skłamałam, że znam :) Parę dni później okazało się, że to wcale nie było kłamstwo. Zaczęłam pisać maile po angielsku, telefonować w tym języku. Stres był, ale było również pozytywne zaskoczenie. Umiem. Z pisaniem było gorzej niż z mówieniem. Ortografia angielska do łatwych nie należy, a ja przez całe życie chłonęłam tylko ze słuchu. Na szczęście jest coś takiego jak edytor tekstu i to on nauczył mnie pisać po angielsku. Pisałam z błędem, a edytor podkreślał. Zapamiętywałam poprawną wersję i drugi raz raczej nie robiłam tego samego błędu. Zaczęłam również czytać książki po angielsku i odkryłam w jaki sposób pisze się wyrazy, które już znałam od dawna.
Gramatyka?
Nigdy nie uczyłam się gramatyki angielskiego. Jeśli stosowałam ją dobrze, robiłam to intuicyjnie. Zdarzało mi się popełniać błędy, ale nauczyłam się to w pewnym stopniu akceptować. Przeważnie nie popełniam tego samego błędu więcej niż dwa razy. Dlaczego? Dlatego, że jest to dla mnie ważne. Nie ignoruję moich błędów. Uczę sie na nich. Podchodzę do każdego błędu z uwagą, zapisuję sobie prawidłową wersję, zapamiętuję i staram się od tej pory używać poprawnie. Z mojego doświadczenia jako trenera językowego wynika, że ludzie niestety tak nie robią. Ignorują własne błędy i popełniają je każdego dnia na nowo. I idą na żywioł, znowu od zera. A wystarczy przecież zwrócić na to uwagę. Dlatego na moim boot campie językowym właśnie tak do tego podchodzimy, uczę moich uczniów zwracać uwagę i koncentrować się na nauce. Między innymi :)
A tutaj mówię o tym, jak zdałam egzamin IELTS na 7.0 (C1) bez wcześniejszej, formalnej, nauki angielskiego i bez przygotowania:
Osłuchałam się z językiem
Więc jak w końcu tego dokonałam? Przede wszystkim uważnie słuchałam. Dużo i często. Przez całe życie. Oglądałam amerykańskie filmy i seriale. Tak, w polskiej telewizji. Kiedy mieszkałam w Polsce, czyli jeszcze w czasach mojego liceum, coś takiego jak Internet nie było jeszcze popularne :) Nie miało się tego raczej w domu, często komputera również się nie miało :) Nie oglądałam seriali w jakiejś strasznej ilości, bo byłam zawsze raczej typem książkowym, niż telewizyjnym. Ale przecież w polskich stacjach wszystko było tłumaczone przez lektora, słyszałam więc w tle język angielski. I łączyłam to, co usłyszałam, z polską wersją, którą słyszałam równolegle. Bardzo często się tego biednego lektora demonizuje, ale zupełnie niepotrzebnie, bo pozwala od słyszeć również oryginalną wersję. Co mają powiedzieć takie biedne kraje jak np. Niemcy, gdzie dosłownie wszystko jest dubbingowane ? :) Zresztą dziś jest Internet i można mieć wszystko. W wersji oryginalnej, bez napisów, z napisami w różnych językach. Czego dusza zapragnie.
Później, kiedy już Internet był, pojawiły się DVD i BluRay’e i wszystko stało się dużo prostsze. Oglądałam mnóstwo filmów w oryginalnej wersji językowej. To mój ulubiony sposób spędzania wolnego czasu, zaraz po czytaniu książek. Obejrzałam też mnóstwo seriali w całości, a moich ulubionych „Przyjaciół” nawet kilka razy. I to w kilku wersjach językowych, a co? :) Pojawił się też YouTube z mnóstwem ciekawych kanałów na przeróżne tematy, z przeróżnych krajów. A ja słuchałam, słuchałam i słuchałam. Jeśli chcesz posłuchać o słuchaniu i o tym, jakie to ważne, to obejrzyj moje VIDEO 1, VIDEO 2 i VIDEO 3.
A JAK WYGLĄDA TWOJA HISTORIA NAUKI ANGIELSKIEGO?
, „Wolałam stracić tych 60 euro niż więcej nerwów” lepiej brzmi „wolałam stracić te 60 euro ale więcej się nie denerwować” Do języków trzeba mieć dar nie każdy może być poliglotą tak jak nie każdy będzie matematykiem, chemikiem itp. nie ma cudów. Ja tłukę niemiecki znowu. Od studiów tj. ponad 5 lat temu nie miałem z nim styczności. Byłem tak zwany średnio zaawansowany. Zaczynam znowu, na swoją 30tkę, za rok, chcę zdać jakiś egzamin b2 albo opanować go tak żeby swobodnie się nim posługiwać. Obym jeden – niemiecki – przynajmniej opanował:)
No to powodzenia :)
Ja sobie na 30-stkę strzeliłam właśnie nową pracę :)
Czy komentowałeś u mnie również na Youtube dzisiaj? Bo komentarz jakby podobny :)
„Wolałam stracić tych 60 euro niż więcej nerwów” lepiej brzmi „wolałam stracić te 60 euro ale więcej się nie denerwować”
A ja chciałam napisać właśnie dokładnie tak, jak napisałam! :D
Hej! nie miałam angielskiego w szkole, po studiach zapisałam się na półroczny kurs i nadal nie pomogło. rozumiem, ale nie mówię. zaczynam się z tym godzić niestety. pozdrawiam serdecznie!
Więc się z tym nie gódź, tylko działaj! :)
Z angielskim jest ciekawa sprawa. Wystarczy znać 6 tysięcy słów, żeby rozumieć ponad 90% tekstów po angielsku, jakie powstały w ostatnich 25 latach. Zatem wystarczy się uczyć 16 słówek dziennie, żeby po roku umieć prawie perfekt angielski. Tylko trzeba wiedzieć jakich słówek. Tutaj można znaleźć więcej informacji na ten temat:
No tym blogu nie używa się określenia „perfekt” ani nie szerzy bzdurnych teorii. Nauka 16 słówek dziennie nie jest możliwa, a nawet gdyby była, to i tak nie jest znajomością języka. Wybacz, ale z takimi teoriami oraz reklamą musisz udać się gdzieś indziej.
A najlepsze jest to że tych teorii się porobiło teraz…. 16 słów dziennie… hmm ciekawe ile z tego się by zapomniało już w następnym tygodniu ..ba następnego dnia. Nauka 16 słów dziennie (swoją drogą ciekawe jakich hehe) nie dość że znuży bardzo szybko to jeszcze na bank nie pozwoli na poprawną konstrukcję zdań, Bo przecież angielski to nie jest kalka języka polskiego kropka w kropkę. Usłyszawszy banalny zwrot np „By the way” nie przetłumaczy się tego na polski znając znaczenie tych słów… itd.itp.
Zawsze po nauce angielskiego tutaj zaglądam., Chyba się uzależniłem od tego bloga. :P
Posiadając zasoby słownictwa nauczysz się rozmawiać przy pierwszej poważniejszej rozmowie po angielsku, nie znając słówek a znając zwroty nie będziesz umiał wyrażać różnorodności swoich emocji i przemyśleń. Wiele osób ma różne zdania na ten temat. Moje jest takie, że nawet zapominając te słówka gdzieś one pozostają i kiedy zobaczysz je drugi raz i jeszcze raz je poznasz to pozostaną w twej pamięci. Osobiście polecam aplikacje na telefony SPEEQ. Jak ktoś zaczyna przygodę z angielskim to podstawowy poziom wystarczy. Niestety za następne trzeba płacić, ale wystarczy dostrzec jaką moc ma ten sposób nauki żeby nie zniechęcać się i nawet zapłacić te 20 zł za bardziej zaawansowane poziomy. W tym przypadku też miałem przerwy w nauce ok. na 7-14 dni z czystego lenistwa, ale obiecałem sobie, co jakiś czas będę do niej wracał i nie odinstaluję jej.
Trochę ten tekst nie odpowiada mi na pytanie, jak się nauczyłaś angielskiego. Właściwie okazuje się, że go znałaś.
Tak, porwali mnie kosmici i kiedy oddali, to już umiałam.
zbaczając z tematu..nie polecasz pracy na recepcji?:)
tez mi się wydaje, ze niestety ale ani żadne 16 słówek dziennie ani inne cudowne metody nie pomogą. Trzeba usiąść i się uczyć – albo samemu albo w szkole tak jak ja. Sama poznałam tak dobrze język tylko dzięki Sokratesowi – bez nich nie dałabym rady. Zrozumienie pewnych elementów jest dość trudne.
Moje ucho też wychwycało słowa w językach obcych i ku mojemy zdumieniu gdy gdzieś natknę się na jakieś zdanie jestem w stanie zrozumieć – np z hiszpańskim, choć naprawdę nie mogę porównać oglądania hiszpańsko języcznych produkcji do filmów anglojęzycznych – te od zawsze puszczane w filmach, w grach, muzyce, więc siłą rzeczy łatwiej do przyswojenia
Zazwyczaj jest tak, że łatwiej jest się nauczyć języka, gdy się nim otacza, ale żeby tak się nauczyć, jak piszesz. Zdolna jesteś ;) Pozdrawiam :)
Co miałaś na myśli pisząc,że aspirowanie na stanowisko recepcjonistki w hotelu było głupim pomysłem?
Ja zdecydowałem się na połączenie codziennego kontaktu z językiem (artykuły, codziennie dwa) oraz dobrej szkoły( w moim przypadku akademia językowa w gdańsku) i dało mi to bardzo fajne efekty, słownictwo szybko rosło a gramatyka sama wpadała do głowy naturalnie :)
wielka zazdrość z mojej strony, że taką drogą udało Ci się osiągnąć zadowalający poziom angielskiego, ja jestem typem zupełnie przeciwnym i to właśnie kurs jest tym czynnikiem który motywuję mnie do pracy, na resztę się nie oglądam, ważne ile ja z niego wyniosę, skończyłam kursy w lincolnie z resztą i tam raczej o obijaniu się członków grupy nie mogło być mowy bo lektorzy wymagali od każdego porówno, jak nie zdałeś testu to zaczynały się problemy więc nikt tego nie chciał, potem zdałam certyfikaty i z językiem czuję się pewnie więc akurat jak dla mnie kurs językowy to absolutnie jedyna droga